
Nadzwyczaj często odsłonięcie otchłani minionych stuleci ujawnia jednak ludzkie parcie do dominacji nad innymi, bezwzględność w dążeniu do realizacji tak wytyczonego celu - tudzież wyrafinowane okrucieństwo człowieka. Ofiary barbarzyńskich zdobywców, najeżdżających spokojne ludy, topiących we krwi rzesze bezbronnych dzieci i kobiet - są dzisiaj nagminnie tylko bladym tłem dla licznych, fascynujących opisów „osiągnięć” różnych „wielkich” Aleksandrów, Czyngis-chanów oraz podobnych zbrodniarzy wojennych.
Nie trzeba zresztą sięgać tak daleko w głąb minionych stuleci, wystarczy prześledzić dwudziesty wiek, który przyniósł apogeum przerażających możliwości „cywilizowanych” społeczeństw, skądinąd rozkochanych w wyrafinowanej muzyce i wielbiących pozostałe dziedziny sztuki - a nawet często modlących się do tego samego Boga.
Naiwnością jest więc od dawna oczekiwanie, że jakikolwiek „postęp” cywilizacyjny będzie poważnie traktował powszechnie głoszone hasła o konieczności pokojowego współistnienia, okraszane zazwyczaj – chyba tylko dla wyciszenia sumienia - starym powiedzeniem: chcesz pokoju, bądź przygotowany do wojny…
Znaczna część – o ile nie większość! - przedmiotów z minionych czasów, nadal drzemiących w ziemi, to pamiątki toczonych nieustannie zmagań militarnych. Różna jest wartość poznawcza i materialna tych artefaktów, w pewnym momencie dziejów służących konkretnym ludziom i wraz z nimi niejako uczestniczących w epokowych wydarzeniach.
Nie tylko rozległe pola bitewne zachowały pod darnią wojenne pozostałości, czasem także przydomowe ogródki ujawniają podobne przedmioty. Swoistym przypomnieniem dawno wygasłego sojuszu sowiecko-amerykańskiego było przypadkowe wykopanie na bolesławieckiej działce metalowego guzika i części podwozia pancernego wozu. Guzik najprawdopodobniej zdobił kiedyś mundur jakiegoś żołnierza zza oceanu, zaś ogniwo gąsienicy pokonywało kilometry szos i bezdroży, głośno klekocąc pod wojskowym pojazdem, opatrzonym czerwoną gwiazdą – zapewne tankiem T 34.
Brak jednoznacznego przypisania pordzewiałej części do konkretnego typu wozu bojowego wynika z faktu, iż na podwoziu tego rosyjskiego czołgu montowano także działa samobieżne. O samej słynnej „trzydziestce czwórce” krążą różne opinie, natomiast z pewnością była to maszyna produkowana w tak wielkiej ilości, że ewentualne słabe strony rekompensowała imponująca liczba nowych pojazdów, dostarczanych z sowieckich fabryk na front. Szybko uzupełniano nimi straty, ponoszone przez pancerne pułki.
Dokonywane w trakcie wojny liczne modyfikacje eliminowały też dostrzeżone błędy konstrukcyjne T 34, między innymi zamontowane w początkowych wersjach armaty 76,2 mm L-11 lub 76,2 mm F-34 zastąpiono instalując w kolejnym typie wieży działo 85 mm ZiS-S-53. Problemem bywało słabe wietrzenie czołgu wentylatorem, zabezpieczonym pancerną kopułką na „dachu” wieży. Gazy prochowe, po wystrzale trafiające wraz z wyrzucaną łuską do wnętrza maszyny, przy intensywnym ogniu oszałamiały załogę.
Mundurowy amerykański guzik zaprojektowano już w roku 1902, by w kolejnych latach poddawać go drobnym modyfikacjom - oczywiście przy zachowaniu głównych elementów ozdobnych. Ten, wydobyty z ziemi, wytłoczono z cienkiej mosiężnej blachy. Na spodniej części uszko otacza wygrawerowany napis SCHIELDS INC ATTLEBORD MASS.
Przez wiele lat obydwa wspomniane przedmioty spoczywały w ziemi pewnego bolesławieckiego ogrodu. Pogrzebany w sąsiedztwie ogniwa sowieckiej gąsienicy amerykański guzik to niemal symboliczny „pochówek” dawno przebrzmiałego sojuszu. Tego samego, w ramach którego koniunkturalne umizgi głównych zachodnich aliantów wobec „wujka” Stalina zaowocowały haniebnym oddaniem przez nich Polski - najwierniejszego w trakcie drugiej wojny światowej sojusznika – w łapy owego wąsatego bandziora…