Jak długo trwała podróż po Indiach i Nepalu oraz jaka była trasa tej wyprawy?
Wyprawa do Indii była spełnieniem moich turystycznych marzeń. Trwała niemal miesiąc, ale czas przeżyty tak intensywnie liczy się przynajmniej podwójnie. Indie, to potężny subkontynent o obszarze porównywalnym z Europą, przy wielokrotnie większym zaludnieniu. Ja miałam okazję poznać zaledwie jego wycinek – podróżowałam przez kilka stanów, zasadniczo w części północnej i środkowej, skąd w ostatnim etapie przeniosłam się do Królestwa Nepalu. Trasa, jaką przemierzyłam obfitowała w liczne atrakcje zabytkoznawcze, etnograficzne i przyrodnicze. Zaczęłam od stołecznego Delhi i po zobaczeniu jego największych turystycznych atutów – Czerwonego Fortu, licznych meczetów i świątyń, a także domu-muzeum Indhiry Gandhi, odbiłam nieco na zachód, do Rajasthanu, by podziwiać jego stolicę – Jaipur, zwaną różowym miastem, gdyż wszystkie budowle wzniesiono tam z piaskowca w tym kolorze, a wśród nich najokazalszy był bogato zdobiony pałac maharadży i monumentalny fort Amber. Poruszając się po Rajastanie dotarłam aż na skraj pustyni, do świętego miasta Pushkar, znanego z dorocznych wielkich targów na wielbłądy, połączonych z brawurowymi wyścigami na tych zwierzętach. Potem nastąpił zwrot ku wschodowi i posuwając się w kierunku południowym, zwiedziłam Agrę ze słynnym mauzoleum Taj Mahal, który w ostatnim rankingu został uznany za jeden z siedmiu cudów nowożytności, zawitałam do Mathury – mitycznego miejsca narodzin Kriszny, zatrzymałam się w potężnych twierdzach Mogołów w Gwalior i Orcha, by zapuścić się najdalej na południe i oniemieć z zachwytu przed wspaniałymi świątyniami hinduizmu w Khajuraho. Tu czekały na turystów wyjątkowe doznania, bo chodzi o te znane budowle, które pokrywają reliefy przedstawiające śmiałe sceny erotyczne z Kamasutry – oj, było co oglądać! Po takich grzesznych przeżyciach to już tylko Varanasi – miejsce dla Hindusów najświętsze ze świętych. Na szlaku mojej wędrówki był to punkt najbardziej wysunięty na wschód. Stamtąd udałam się na północ, by przekroczyć granicę z Nepalem. Zatrzymałam się na trzy dni w malowniczym parku Chitwan, by poegzystować trochę w osobliwych warunkach dżungli, a potem wrócić do cywilizacji w górskim miasteczku Pokhara, które pełni tam podobną funkcję jak u nas Zakopane. Odwiedziłam też Lumbini – kultowe miejsce narodzin Buddy. Jednak z prawdziwie imponującymi ośrodkami myśli buddyjskie zetknęłam się dopiero w stołecznym Kathmandu, gdzie w pięknych świątyniach, zwanych stupami, kręciłam młynkami modlitewnymi w intencji światowego pokoju. Wizytowałam też piękną starówkę, gdzie pałace sąsiadują ze świątyniami wielu wyznań, będąc chwalebnym przykładem wcielenia idei ekumenizmu. Podobne zabytkowe centra znajdują się jeszcze w ościennych miastach – Patan i Bhaktapur, do których również dotarłam. Program wycieczki był więc bardzo bogaty i inspirujący, acz mocno wyczerpujący siły podróżnika.
Indie nazywane są Krajem Kontrastów. Czy spotkała się Pani z tym zjawiskiem?
Istotnie, tam dopiero słowo kontrasty nabiera właściwego i pełnego sensu. Przepych luksusowego życia maharadży drastycznie kontrastuje z niewyobrażalną dla nas nędzą tych, którzy pokotem mieszkają wprost na chodniku przy ruchliwej ulicy. Ulica w ogóle jest pełna kontrastów – nowoczesne budowle sąsiadują ze skleconymi z byle czego niby-domostwami, które już bardziej przypominają ażurową wiatę. Tutaj warto dodać, że w miastach Indii nie ma zjawiska slumsów w znaczeniu wyodrębnionych rewirów dla nędzarzy, tam wszystko przenika się i – poza ściśle chronioną dzielnicą rządową w Delhi – bezdomni i mieszkańcy owych zaimprowizowanych domków obozują w samym centrum, obok wyniosłych zabytków i nowoczesnych obiektów. Ulicą suną majestatycznie niezwykle barwne i ozdobione ciężarówki, a wraz z nimi podąża ogromna ilość riksz i przedziwnych autek własnej roboty, tzw. tuk-tuków, które razem pełnią funkcję taksówek. Wokół panuje chaos i harmider, który kompletnie lekceważą leniwie przemieszczające się zwierzęta, zwłaszcza krowy o melancholijnym spojrzeniu. Wszędzie zalegają śmieci i odpady i w ogóle należy zapomnieć o naszych standardach czystości, ale uliczny tłum jest upstrzony radosnymi barwami i złoconymi ornamentami sari, jakie powszechnie noszą Hinduski. Wartkie i zgiełkliwe życie uliczne nie przeszkadza medytującym świętym mężom, tzw. sadi a sfera sacrum nieustannie przenika się z profanum. Obok składu zużytych opon czy wysypanych śmieci może stać kapliczka z jaskrawo pomalowanym posągiem bóstwa, bądź kultowy kamień lub pień drzewa, wokół których palą się ofiarne lampki, więdną składane bóstwu kwiaty i pokarmy. W bulwersującym kontraście pozostaje skrajne ubóstwo i nędza materii z jednoczesnym bogactwem ducha, żarliwością doświadczeń mistycznych, które są powszechnym udziałem. Można im szczerze zazdrościć takiej głębokiej i autentycznej duchowości, przy której obnaża się cała powierzchowność naszego wyznawania wiary, często sprowadzonego do pustego ceremoniału, właściwie obrzędu. Takie kontrasty można jeszcze długo wymieniać i daleko byłoby do wyczerpania tematu.
Na trasie podróży było Varanasi. To szczególne miejsce...
Zdecydowanie tak. Varanasi, znane też pod kolonialną nazwą Benares, to miejsce absolutnie wyjątkowe. Całe miasto jest gęsto zabudowane na wysokiej skarpie i ciągnie się kilometrami wzdłuż rzeki, ku której prowadzą tzw. ghaty (monumentalne schody). Na brzegu rezydują pod parasolami bramini, świadcząc usługi, nazwijmy to, o charakterze religijnym, a przede wszystkim są rozmieszczone stosy pogrzebowe na całopalenie. To tutaj odbywają się osławione rytualne kąpiele w świętej rzece, do której zresztą wsypywane są prochy poddanych kremacji zwłok. To swoisty fenomen – siła wiary jest tak przemożna, że czczony, choć urągający elementarnym normom higienicznym Ganges jakoś nie wywołuje, a przecież w tych okolicznościach powinien, masowej epidemii. Klimat tego miejsca jest niesamowity, tajemniczy i irracjonalny. Trudno nie ulec tej magii. Natomiast samo miasto, już poza tą strefą ściśle kultową, jest taką kondensacją indyjskości, że wszystko to, co do tej pory powiedziałam o specyfice tego kraju, w wypadku Varanasi należałoby jeszcze pomnożyć. Wszystkie zjawiska, typu ruch, chaos, natarczywość i siła bodźców zmysłowych występują tu w takim nasileniu, że turysta, choć już trochę z Indiami oswojony, czuje się jak w transie. Brak mi słów nie opisanie tego fenomenu. Myślę, że może go przybliżyć taki obraz, który nabiera wymiaru metafory – zmierzając do Złotej Świątyni, docieramy na ciasne, zagracone i brudne podwórko, po którym wałęsają się krowy, małpy, zdziczałe psy i koty, odchodami znacząc swoją obecność i w tym oto kontekście ukazuje się sanktuarium, którego wieża pokryta jest 700 kg czystego złota. Sacrum miesza się z profanum, dosłownie! Pogarda dla materii? Triumf ducha!
Czy miała Pani okazję kosztować indyjskich specjałów kulinarnych?
To jedno z moich trudniejszych doświadczeń tej podróży. Osobiście preferuję kuchnię łagodną, tymczasem Hindusi wszystko zatapiają w ostrym curry, a do tego nawet znane nam produkty są tak przetwarzane, że prawie nierozpoznawalne. W dużej mierze kuchnia hinduska jest wegetariańska, mięso, głównie drób i baraninę, serwowano rzadko i zawsze mocno rozdrobnione. Najbardziej smakowało mi tofu w sosie szpinakowym oraz pyszny nepalski przysmak momo, który najbardziej przypominał nasze pierożki. Warto zaznaczyć, że jako uczestnik wycieczki stołowałam się w hotelach, gdzie posiłki są przygotowywane trochę pod gust człowieka Zachodu, a mimo to nie wszystko mogłam zaakceptować. Ryzykowanie jedzenia w lokalach dla miejscowych, a tym bardziej w warunkach ulicznych, nie wchodziło w rachubę. Z uwagi na, mówiąc eufemistycznie, odmienne standardy higieniczne i zupełnie inną florę bakteryjną, z pożywieniem i wodą należało zachować szczególną ostrożność. Nawet zęby myłam wyłącznie w przegotowanej wodzie.
Co w sposób szczególny zainteresowało Panią w Nepalu?
Nepal jest niezmiernie interesujący pod wieloma względami. Odnalazłam w nim dużo cech wspólnych z Indiami, ale też zasadnicze różnice. Widać to choćby w wyglądzie ludzi, których cechy antropologiczne wskazują na wieloetniczność, są zapewne także różnice w mentalności i wrażliwości – zauważyłam, że zasadniczo bardziej ubodzy Nepalczycy mają większą skłonność do schludności a obejścia ich zgrzebnych domostw bywały nawet uprzątnięte. Różnice są dobrze uchwytne np. w lokalnej architekturze, której konstrukcje dachowe przywodzą na myśl chińskie pagody. Dopiero w Nepalu religią dominującą jest buddyzm, który przecież narodził się w Indiach. Warto tu wspomnieć o tym, że Nepal udziela gościny potężnej diasporze uchodźców tybetańskich.
Występują też inne kulty a ja zetknęłam się z ich obrzędowością, którą trudno było zaakceptować wyznawcy naszego systemu wartości. Widziałam rytualne uboje zwierząt, spotkałam żywą boginię Kumari - dziewczynka, wybrana według kanonu, sprawuje to „stanowisko” do pierwszej krwi. Czasem ta kultura fascynuje i przeraża jednocześnie. Acha, często natykałam się na graffiti ze znanym emblematem sierpa i młota – to znak dużej aktywności maoistów. Również budzi grozę, ale nie w Nepalczykach, którzy nienawidzą swojego króla i z komunistami wiążą duże nadzieje.
Czy na trasie podróży zdarzały się przygody?
Wielokrotnie. Cała wyprawa była jedną wielką przygodą. Najmilszą dla mnie przygodą był kontakt z dziką naturą. Ekscytująca była wyprawa na grzbiecie słonia w głąb dżungli na tzw. „bezkrwawe łowy”, na których udało mi się „upolować” nawet nosorożca. Sam kontakt ze słoniami jest wielkim przeżyciem, a także radością, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z młodymi osobnikami. Słoniątka są śliczne i bardzo przyjazne, łatwo je znęcić, bo są strasznie łase na smakołyki. Nieco innych wrażeń dostarczyła mi rzeka pełna krokodyli, której odcinek przepłynęłam chybotliwą dłubanką. Widok ich złowróżbnych ślepi wystających ponad lustro wody, niebywale wzmaga skłonność do wszelakich modłów. Zdziwienie budzi też powszechny tam widok małp na wolności, które arogancko panoszą się w cennych zabytkowych obiektach, traktując je jak sypialnię, jadalnię i toaletę w jednym. Zgroza! Przygody z udziałem ludzi – nie zawsze zresztą przyjemne i bezpieczne – również zdarzały się, ale i tak poziom zagrożenia kryminalnego jest wśród nieagresywnych z zasady Hindusów znacznie mniejszy niż w naszym kraju. Jednak nie tylko to sprawia, że pozostała we mnie tęsknota za Indiami. Myślę, że to, co wielu ludzi naszej kultury urzeka w fenomenie Indii, to przede wszystkim realna alternatywa dla naszego modelu życia. Może wbrew powszechnym przekonaniom, nie jest on wcale najlepszy, a kontakt z Indiami boleśnie tę prawdę uświadamia. Może to i banał, ale podróże naprawdę kształcą.
Dziękuję za rozmowę